To, że kandydaci na polityków mają wyborców za durni nie dziwi, lecz rodzi pytanie, czy oni sami nie mają wątpliwości co do tego, czy naprawdę pasują do stanowisk, do których aplikują. Prezentowane tu rozważania należą do innej przestrzeni niż polskie obyczaje polityczne i mają źródło w szacunku dla ludzkiego potencjału oraz w przekonaniu o możliwości zrozumienia przez nich treści dziejących się wydarzeń. W naszym przypadku, dewiza jest stała: patrzymy na otaczające nas zjawiska z punktu widzenia braudelowskiej „teorii długiego trwania”, czyli przekonania, że wydarzenia – nawet te elektryzujące świat bieżącej polityki – nie mają większego znaczenia dopóty, dopóki nie wtopią się w długofalowe procesy dziejowe. Tyle, że o ich prawdziwym znaczeniu powie nam dopiero przyszłość.
Oto przykład. Mamy już za sobą dwie przedwyborze debaty. Jedną, pomiędzy przywódcami dwóch największych partii politycznych, drugą – w znacznie szerszym gronie. W krajach o silnej tradycji demokratycznej, tego rodzaju dyskusje mają pozycję ugruntowaną. W przypadku naszej odmiany demokracji są raczej dowodem na negatywną selekcję, ponieważ obnażają strach kandydatów na polityków przed ujawnieniem ich poglądów, albo też – co gorsze – przed przyznaniem się do ich braku. Czemu taka debata ma służyć, skoro krajowe doświadczenie prowadzi do wniosku, że do działalności parlamentarno-politycznej garną się w pierwszym rzędzie ludzie bez kwalifikacji? Dodajmy, że nie posiadają też predyspozycji do żadnej samodzielnej pracy i mają trudności określenia treści swojego istnienia, więc lgną do polityki. Parlamentarny fotel staje się wtedy wygodnym i dobrze płatnym parawanem dla niewiedzy i niekompetencji. To źle wróży ich wyborcom i rzuca na wyborczy proces cień nieracjonalności.
Dlaczego w Polsce demokracja parlamentarna stała się narzędziem utrzymywania nie tylko tych, którzy wymaganej wiedzy nie posiadają, ale również takich, którzy bez sejmowych diet przymieraliby głodem z braku popytu na nich samych? To z tej zapewne przyczyny stworzony został system, którego istotą jest mechanizm „samoodnawialności parlamentarzystów”, którzy jeśli już raz się w Sejmie znajdą, to tkwią tam przez kolejne kadencje. W następstwie tej zadziwiającej logiki, świętej pamięci Andrzej Lepper, kiedy tylko wypadł poza sejmową burtę, nie mógł znaleźć dla siebie miejsca w zwykłym świecie i stał się ofiarą nie służącą żadnej sprawie.
Debaty obecnej kadencji zaplanowano inaczej niż poprzednie. Co do pierwszej, uradzono, że – aby zbyt głęboko nie urazić mniejszych ugrupowań, których nie zaproszono – nada się jej określenie „Rozmowy o Polsce”, nie zaś „debata”. Tyle, że ta ostatnia do czegoś zobowiązuje, za to „rozmowa” nie zobowiązuje do niczego. Rozmawiały więc ze sobą dwie pretendentki do stanowiska premiera przyszłego rządu, przy czym cechą obu był widoczny brak pomysłu na rządzenie. Godzinna „Rozmowa” nie dała widzom żadnej wiedzy ani o samych kandydatach, ani o ich zapleczu. Nie padła też żadna nowa oferta, żadne nowe hasło, a jej atmosfera niczym nie różniła się od znanych dotąd i wciąż powtarzanych połajanek. Właściwie, nawet nie wiadomo w jakim celu się odbyła, skoro jej poziom media uznały za mierny, jeśli nie wręcz niski i nie prowadzący do istotnych wniosków. Wysłuchałem tej rozmowy obu pań, ale nie zapadło mi w pamięć nic, co byłoby zapamiętania warte. Niektórzy komentatorzy wyjaśniali fenomen nie tyle nawet niskim poziomem samych kandydatek, ile unikaniem zrażania sobie niezdecydowanych wyborców, do czego – jak twierdzili – mogłoby dojść, gdyby przymusić ich do wysiłku umysłowego. A do tego w ich mniemaniu większość Polaków nie ma predyspozycji. Dla zwolenników tej opinii typowym wyborcą, do którego należy kierować przekaz, nie jest człowiek inteligentny i ciekawy świata, bo tych ma być zbyt mało, lecz rzesza wyborców niezbyt rozgarniętych i nie mających zamiaru rozumieć spraw trudniejszych niż te, które spotykają na codzień w drodze na zakupy i do miejsca pracy. Przez chwilę zastanawiałem się, kogo taka teza może obrazić – tych inteligentnych i ciekawych, czy też tę całą resztę włożoną do jednego worka.
Demokracja, to system przeznaczony dla obywateli świadomych tego, co robią i potrafią rozpoznawać otaczającą ich rzeczywistość oraz podejmować racjonalne decyzje polityczne. Nie jest przypadkiem, że w miastach starożytnej Grecji, które demokrację wymyśliły, istniał wyborczy cenzus, a nieoświecone społeczne doły praw wyborczych nie miały. W opinii współczesnych komentatorów wydarzeń politycznych demokracja nie jest – jak sądzili starożytni – płaszczyzną dochodzenia do społecznego porozumienia, lecz stała się narzędziem uzyskiwania korzyści przez tych, którzy najlepiej potrafią nią manipulować. Może więc istotnie mechanizm politycznej demokracji prowadzi donikąd?
Chciałem upewnić się, że się nie mylę i dobrze rozumiem istotę zagadnienia. Sięgnąłem do encyklopedycznej definicji i tu – zaskoczenie: „Demokracja – czytam w jej polskim wydaniu – to system rządów oraz forma sprawowania władzy, w których jej źródłem jest wola większości obywateli. Obywatele sprawują rządy bezpośrednio lub za pośrednictwem przedstawicieli. Obecnie – czytam dalej – powszechną formą ustroju demokratycznego jest „demokracja parlamentarna”, której gwarantem jest konstytucja”. Dlaczego zaskoczenie? No, bo skoro – jak otwarcie twierdzą komentatorzy wyborów – wyborcy nie są warci wysiłku wyjaśniania im prawdziwego powodu, dla którego warto wybrać na posłów właśnie tych kandydatów, a nie wybierać innych, to jak spowodować, by ludzie rozumieli na co głosują i sprawić przy tym żeby głosowanie stawało się „źródłem władzy większości”? Jak argumentował były poseł Marek Migalski, wyborczych debat nie należy traktować ani poważnie, ani merytorycznie. Tak podchodzą do nich, twierdził, ludzie myślący, ale większość Polaków nie ma zwyczaju myśleć, więc nie należy ich zmuszać, lecz wybierać przyszłych ustawodawców w konwencji powszechej bezmyślności, czyli „kto głośniejszy, ten lepszy”. Wspomniany komentator był w ocenach konsekwentny, więc i dowodził też, że debatę wygrała Beata Szydło, a nie Ewa Kopacz, ale użył zaskakującej argumentacji. „Pierwsza nie powiedziała nic nad czym warto byłoby się zastanowić, a druga tylko troszeczkę, ale już niepotrzebnie i dlatego tę konfrontację przegrała”. Pomyślałem: bingo! To zupełnie nowa definicja debaty. Zamiast debatować żeby wymieniać się argumentami, należy w takiej „debacie” nie debatować wcale, ale wyrażać myśli tak nieostro i nijako, by zadowolić wszystkich. To dlatego w tej wyborczej kampanii nikt z jej uczestników nawet nie stara się zgłębiać treści stawianych pytań, za to jedni tańczą, drudzy skaczą, a jeszcze inni czynią dziwactwa po to, by zwrócić na siebie uwagę. Bo przecież nie idzie tu o różnice poglądów w sprawach ważnych, ale wystarczy dać się odróżnić na tyle, żeby ktoś krzyżyk postawił przy takim właśnie nazwisku, a nie jakimś innym. Wtorkowa debata przebiegająca już w ośmiosobowej obsadzie też nie mogła zachwycić, różniąc się od „Rozmowy” głównie długością trwania.
Aby upewnić się, czy jestem na dobrej drodze do rozumienia różnicy pomiędzy polskim rozumieniem demokracji a utrwaloną tradycją innych krajów, sięgam jeszcze raz do encyklopedii. Słowo „debata” – czytam – pochodzi od francuskich słów débat i débattre, co oznacza „roztrząsać problem”. Jego praźródłem jest łacińskie battuere, czyli „uderzać”, „rozbijać na kawałki”, a istotą samej konfrontacji jest „dyskusja, która dotyczy wyboru najlepszego rozwiązania omawianego problemu lub sprawy”. Zupełnie się pogubiłem. Jeśli polscy fachowcy i obserwatorzy wydarzeń uznali dyskusję kandydatek na premiera rządu za dobrą z tej przyczyny, że bezpiecznie nie powiedziały niczego, na co warto byłoby zwrócić uwagę, to jakim sposobem skutkiem takiej wymiany poglądów może być skuteczne „rozstrząsanie problemu”? Jakiego zresztą problemu, skoro sukcesem ma być nie tyle dochodzenie do wniosków, ile odwrotnie – sprawne niewyrażenie żadnej opinii?
Tradycja debatowania sięga czasów wczesnego islamu, osiągając w Europie najwyższą pozycję w XVIII-wiecznej Anglii. Nadawano jej bardzo poważną rangę i ten fakt był jedną z przyczyn, że anglosaski parlamentaryzm do dzisiaj traktuje posłów poważnie, wymagając od nich twórczego podejścia. Brytyjska definicja inaczej też rozkłada akcenty i uważa debatę – nie jak nasza tradycja polityczna – za rodzaj przedwyborczej formalności, lecz za poważne i brzemienne w skutki wydarzenie. „Istotą debaty jest wymiana argumentów, kontrowersja, spór, przerzucanie się racjami, szczególnie w dyskusjach przed zgromadzeniem publicznym. Jest metodą prezentacji poglądów w postaci ich zdyscyplinowanej wymiany poprzez spójne przedstawianie argumentów, nie wykluczając przy tym odwoływania się do emocji słuchaczy.”.
W krajowych mediach nie mówi się jednak o niczym, jak tylko o występach kandydatów do Sejmu ze szczególnym uwzględnieniem dwóch, odmiennie zorganizowanych spotkań, z których tylko jednej – tej szerszej – nadano miano debaty. Słowo brzmi nawet dumnie i górnolotnie, jednak nie pamiętam czasów, kiedy takie wydarzenie byłoby tak mało interesujące, jak miało to właśnie miejsce. Zresztą, przedwyborcze zainteresowanie polityką jest nie tyle nawet nikłe, ile jakieś dziwaczne, żeby nie rzec – pomylone. Nie idzie o powszechny brak emocji w kwestii jej rezultatów, lecz i sami kandydaci nie prowadzą kampanii z prawdziwego zdarzenia, zachowując się tak, jakby kierowali słowa do siebie samych. Nie przynosi to więcej informacji o przyszłości niż kurze gdakanie. Uderza przy tym, że debatujący nie interesują się wyborcami jako ludźmi, a tylko mechanizmem wpływania na ich głosy. A gdzie podziewa się ta Polska, którą zamierzają rzucić nam pod nogi po wyborczym zwycięstwie? W jaki sposób przekształcą ją w zdolną do wypłacania apanaży równych zachodnim? Przyznaję, że po raz pierwszy od ćwierćwiecza na dźwięk słowa „wybory” przełączam telewizor na inny kanał – najlepiej historyczny, albo jakiś o zwierzątkach. Mam wrażenie, że tak naprawdę, to od tych wyborów zależy bardzo niewiele. No, bo i co właściwie miałyby zmienić w moim życiu? Czy to, że wygra je PiS, na co się zanosi, oznaczać będzie istotnie zmianę w mojej codzienności, czy też będę znów wyłączał odbiornik, tym razem z okazji powyborczych, a nie przedwyborczych debat i pogadanek? Zresztą, na czym ta zmiana miałaby polegać? Platforma Obywatelska właściwie nie obiecuje niczego, tylko drżącym głosem donosi, że w razie przegranych wyborów jej działacze stracą źródło utrzymania, a polityczni przeciwnicy mają zły charakter. Ludzie z PiS-u też nie mówią o tym, że zamierzają te środki przejąć i że im samym życiowa stopa się znacznie poprawi, tylko że wokół nas zmieni się wszystko. To znaczy, co? Lewica (ta Zjednoczona) walczy o to, by poselskich diet nie stracić, a PSL wojuje jak zawsze w terenie, bo też i tam ma interesy. Co do Kukiza, to w ogóle nie wiadomo, co chce wywalczyć, a Korwin-Mikke walczy zawsze o to samo, czyli o prawo do wolności dla politycznych wygłupów. W czym ja mam właściwie wybierać i jaki mam w tym interes oprócz spełnienia obowiązku? Prawdziwie ważne rzeczy mają to do siebie, że dzieją się same i nie są im potrzebne ani przewidywania, ani długie prelekcje. Kiedy przyjdzie na to czas i tak się staną. Co istotnego dla przyszłości Polski może się stać po 25 października? No właśnie, co?
Kogo więc będziemy wybierać? Formalna odpowiedź jest prosta – posłów na Sejm! Problem tylko w tym, że prawdziwego wyboru nie widać. Z rozwieszanych plakatów patrzą na nas jacyś osobnicy, o których albo nie wiemy nic, albo też wiemy dobrze, że są bezbarwni i nie reprezentują nikogo. Twarze niektórych znamy z mediów, bo też i pokazują je nam nie pierwszy raz i są to wciąż te same twarze. Kiedy jednak pochylimy się nad wyborczą kartką, zobaczymy fizjonomie zarówno te znane jak i zupełnie nieznane. Na nieznane nie zagłosujemy z tych właśnie względów, że ich nie znamy. Ci natomiast, którzy są znani, są takimi dlatego, że w poprzednich wyborach mieliśmy dokładnie ten sam problem. Partyjni działacze mają głęboką nadzieję, że mechanizm niemożności zmiany zadziała i tym razem. Jaki będzie wtedy skład parlamentu i o co będzie szło tej jego wybranej większości? O co będą ci wybrańcy walczyć, poza dalszym udziałem we władzy lub tej władzy przejęciem? Właśnie, nic na ten temat nie wiemy, więc zapewne znów wybierzemy magmę służącą nie wiadomo czemu. Zapewniam, że potem, już po wyborach, nie stanie się nic, na co warto będzie zwrócić większą uwagę i że każdy kolejny dzień będzie wyglądał podobnie do poprzedniego. No, to ktoś zapyta: dobrze! To po co te wybory? Pytanie dobre, odpowiedź też nietrudna. Po to, żeby wybrać! Kokogolwiek do czegokolwiek, a sprawy i tak potoczą się swoim torem. Ktoś powie, że w tej sytuacji bez wyborów byłoby tak samo, jak z nimi. W tym jednak nie ma racji, a zła wiadomość jest taka, że wybory są poniekąd odbiciem nas samych. Z reguły, niezależnie od wyborczej metody, wybieramy ludzi sobie podobnych, troszkę pogubionych, troszkę nijakich i przy tym – jak większość współobywateli – opanowanych skrywaną ambicją korzystania z władzy. Jeśli więc wybieramy takich, których nie cenimy, znaczy to również, że nie cenimy siebie i własnych poglądów nawet, jeśli je posiadamy. Jaka więc będzie nasza przyszłość? Na to odpowiedzi właściwie nie ma, jako że przyszłość ma zwyczaj odpowiadać na takie pytanie dopiero wtedy, kiedy przychodzi. Wybory są w znacznie większym stopniu markowaniem możliwości kontrolowania biegu wydarzeń, niż prawdziwym ich kształtowaniem. Cóż, wszystko polega na tym, że coś trzeba ze sobą robić, bo w czterech ścianach mieszkania wściec się można. Ot, samo życie…
Tradycja historyczna mówi o wielkich postaciach kreujących polityczną teraźniejszość i przyszłość swoich krajów. To mylące, jako że prawda jest taka, że jesteśmy zawiedzeni, gdy się nie pojawiają. Jeśli istotnie odegrały tak ważną rolę, to dlaczego jest ich jak na lekarstwo? Niektórzy sądzą, że prawdziwej władzy nad innymi ludźmi być nie może bez szczypty charyzmy ze strony politycznego przywództwa. Historia powiada, że na jej kartach zapisali się tylko tacy. Gdzie się podziali i dlaczego ich dzisiaj nie widać?
A czego my sami oczekujemy od charyzmatycznych postaci? Spodziewamy się zwykle tego, że albo nam wyjaśnią to, co się wokół nas dzieje, albo też pociągną nas za sobą razem tłumem innych nie tylko w słusznej, ale i wspólnej sprawie. Tak wybuchały i zwyciężały wielkie rewolucje, nie prowadząc wszakże – co znamienne – do znaczącej zmiany ludzkiej natury. Tyle, że sam fakt, że od z górą półwiecza takich wydarzeń w świecie Zachodu już nie ma, niesie pewną informację, którą warto rozszyfrować. Z jakiej to przyczyny, Zachód czyli najbardziej efektywny system świata, nie może doczekać się charyzmatycznego przywództwa w miejsce miałkich osobistości, a wielkie polityczne postaci zniknęły z jego historii wraz z końcem rządów Adenauera, de Gaulle’a i Margaret Thatcher? Odpowiedź nie jest trudna. Narody europejskie żyły przekonaniem, że znajomość przyszłości jest rodzajem tajemnej wiedzy, kwestią szczególnego talentu, charakteru i politycznej charyzmy, a także jakiegoś rodzaju wtajemniczenia dostępnego tylko osobm wybitnym. Napoleon nie powiódłby 600-tysięcznej armii na Moskwę, tylko po to, by ją stracić. Wystarczy jednak ująć sprawę nieco inaczej, by zrozumieć, że takich postaci dziś nie ma i zapewne już nie będzie z przyczyn najzupełniej obiektywnych. Nie ma ich, ponieważ nastąpiło coś, co powszechnie uznaje się za postęp. Władza stała się przeciwieństwem charyzmy, czymś powszechnie dostępnym i – jak wszystkie dobra dostępne – spowszedniała. Szansa na jakiś udział we władzy jest dzisiaj znacznie większa niż kiedykolwiek wcześniej, ale to ją też deprecjonuje. To skutek każdej inflacji. To trochę tak, jak z polską inteligencją, na co zwracaliśmy uwagę w poprzednim tekście: póki w jej skład wchodzili sami tylko wybrańcy, traktowano ją jak ludzi obdarzonych charyzmą i prawem narzucania innym swojej opinii. Gdy jej liczba urosła wielokrotnie, straciła nie tylko charyzmę, ale i wpływy, stając się zwykłą częścią społeczeństwa. I na tym polega ten nasz „nowy, wspaniały świat”. Chcieliśmy, żeby stał się światem nie tylko dla wybrańców, ale był dostępny dla wszystkich. Właśnie takim się staje, tyle, że zrobiło się jakoś nudno…
Na zakończenie rozważań zastanowimy się nad elementem, nad którym pochylamy się rzadko kiedy. To nasz sposób patrzenia na to, co dotyczy nas wszystkich bez wyjątku, czyli na bieg czasu. Dzisiaj, ludzie przeczuwają, a niektórzy są nawet tego pewni, że oto nasz sposób myślenia o prostolinijności jego kształtu, który uformował wyobraźnię całych pokoleń, jest nie tylko uproszczeniem, ale i nieprawdą.
W wyobraźni ludzi Zachodu przebieg czasu ma kształt linii prostej, do której istoty podchodzimy z pewną niefrasobliwością. Nauczyciele historii uczą o dawnych dziejach, politycy i dziennikarze opisują teraźniejszość, a futurolodzy kreślą przyszłość. Wszystko wydaje się proste, a jedno wydarzenie związane z innym nastąpstwem lub przyczyną. Przestaje być takie, gdy zastanowimy się nad tego istotą. Wtedy dostrzeżemy, że każdy większy przedział czasu jest też skutkiem odmiennej konwencji jego istnienia i cechują go inne założenia. Prehistoria, to ludzkie domysły związane ze szczątkami kiedyś żyjących gatunków. Historia, to zapisywanie wydarzeń przez historyków tak, żeby współcześni wiedzieli tylko tyle, ile zostało zapisane. Reszta, to domysły, czasem nawet brzemienne w skutki. W tysiącletniej tradycji chrześcijańskiej taki zabieg wiąże się z datą narodzin Chrystusa, która pojawiła się wbrew logice kalendarza. Nie był to przecież dzień 1 stycznia roku pierwszego, ponieważ Boże Narodzenia przypada o niemal tydzień wcześniej. Logika podpowiada, że Chrystus nie mógł narodzić sie „przed narodzeniem Chrystusa”. Dokładniejsze wyniki badań (prowadzonych od XIX wieku) odkryły, że Jezus Chrystus urodził się pomiędzy 8 rokiem p.n.e., a rokiem 4 lub 2 p.n.e. Przyczyną różnicy miałby być błąd rachunkowy mnicha, który kilkaset lat później usiłował tę datę ustalić. To tylko dowód na to, że nawet w sprawach tak fundamentalnych, historia jest tylko zapisem pamięci z całą tego zapisywania nie tylko ułomnością, ale i umownościa.
Sprawa wcale nie jest łatwiejsza, kiedy dotyczy teraźniejszości, z tego oto powodu, że – jak powiadają – „punkt widzenia zależy do punktu siedzenia”, a jej ogląd powiązany jest ze splotem interesów oceniającego. Jeszcze trudniejsza jest rzecz z przyszłością. Z pozoru, to tylko przeciągnięcie istniejącej linii czasu w okres, którego jeszcze nie ma, ale możemy się go domyślać. W nauce nazwano to „ekstrapolacją” znanych wydarzeń w zdarzenia przyszłe, chociaż nieznane. Niesie to w sobie istotny błąd, ponieważ zawsze pojawiają się czynniki nowe, których w momencie dokonywania ekstrapolacji nie można było wziąć po uwagę. Z dalszą przyszłością rzecz staje się jeszcze bardziej mglista tak, że mało kto zdobywa się na odwagę jej przewidywania w perspektywie dłuższej niż jedno dziesięciolecie. Jaki ma zatem sens linia czasu w formie prostej łączącej przeszłość z teraźniejszością i przyszłością? Niestety, tylko umowny i nikogo nie wiążący, a w kwestii samej przyszłości, pomimo posiadania „linii czasu” jesteśmy w sytuacji filozofa mawiającego „wiem, że nic nie wiem”. Może więc na tym polega nasze życie, że jesteśmy otoczeni umownością, a nie realnością? Nie jest przypadkiem, że w umysłach ludzi Orientu czas biegnie w innych sposób. Jego przebieg jest tam kolisty, a nie liniowy i wyciągają oni z tych samych zdarzeń zupełnie inne wnioski niż ludzie Zachodu.
Czy z tego wszystkiego rodzi się jakiś wniosek praktyczny? Rzecz jasna, że się pojawia, ale tylko dla tych, którzy gotowi są uczynić pewien wysiłek i odejść na chwilę od tradycyjnej fascynacji wydarzeniami, które ich otaczają, na rzecz takich, które można dostrzec dopiero z dłuższego dystansu. To intelektualna tradycja „długiego trwania” związana z nazwiskiem francuskiego historiozofa Fernanda Braudela. „Długie trwanie” (longue durée), to myśl oznaczająca szczególną perspektywę czasową wielkich przemian społecznych, niż ta, która fascynuje powieściopisarzy, ich czytelników i obserwatorów bieżących wydarzeń. Z tego punktu widzenia, większość wydarzeń, w których uczestniczymy, dla prawdziwego biegu historii nie ma większego znaczenia i jest wręcz niezauważalna. W koncepcji Braudela, bieżące wydarzenia, akcje polityczne, bitwy, wojny i parlamentarne wybory, to najpłytsza warstwa historii, a dla dziejów ludzkości mało przy tym ważna. Na głębszym i trwalszym poziomie znajdują się procesy gospodarcze. Przemiany cywilizacyjne i religijne budują poziom najgłębszy, który jest zarazem najtrwalszy i najważniejszy dla zrozumienia całości procesów. Nie ma w nim jednak miejsca dla polityków żadnej rangi – ani tych wielkich i charyzmatycznych postaci, ani też dla ich oponentów. Wielkie rzeczy dzieją się same, posiadają logikę własnej długotrwałości zmian i nie potrzebują żadnego wspomagania ze strony ludzi. Ci, stają się wtedy rodzajem mrówek zajętych codziennymi czynnościami, ale postępowanie żadnej z nich nie ma najmniejszego wpływu na los mrowiska jako takiego. Parlamentarna demokracja, niezależnie od jej poziomu i jakości, jest następstwem „długiego trwania”, nie zaś jego przyczyną. Wyniki konkretnych wyborów, takich jakie mają właśnie miejsce w Polsce, nie maja z tej perspektywy większego znaczenia. Mają je za to, ukryte dziś przed ludzkim wzrokiem, pewne zarodki przyszłości, których zwykle nie rozpoznajemy, ponieważ nie zwracamy na nie uwagi.
Zainteresowanych pełną analizą jakościowego, a nie ilościowego oglądu wielkich cywilizacji świata odsyłam do książki mojego autorstwa Zachód jako system społeczno-gospodarczy, która ukaże się lada dzień. W tym miejscu skoncentrujemy się tylko na jednej stronie zagadnienia, a mianowicie na rozkładzie podstawowych wartości wielkich kultur w relacji do wydarzeń w Polsce. Warto zwrócić uwagę na rozkład kultur świata pod kątem miejsca naszego kraju. Można to dokładniej prześledzić na stronie internetowej www.worldvaluessurvey.org. Zwraca uwagę szczególne miejsce Polski na tak zbudowanej mapie świata. Jest ono swoistym i zadziwiającym wyjątkiem, niezależnie od tego z jakiego punktu widzenia to zjawisko oceniać. Na rysunku pokazującym zależności pomiędzy najważniejszymi elementami, Polska znajduje się w przestrzeni niewielkiej ”wypustki” zwracającej uwagę nienaturalnością położenia. Bez trudu może być zaliczona do przestrzeni „Europy katolickiej”, czyli Zachodu o względnie umiarkowanym poziomie dobrobytu ludności. To nawet nie dziwi, bo też i racjonalnie myślący Polacy zdają sobie sprawę z tego, że wyborcze obietnice szybkiego dogonienia w zamożności najbardziej rozwiniętych państw Zachodu, to tylko żart z ich inteligencji. Zastanawiające jest w tym obrazie coś innego, a mianowicie kulturowe sąsiedztwo naszego kraju. Okazuje się, że z punktu widzenia czterech kryteriów – wartości tradycyjnych w relacji do religijnych oraz wartości związanych z egzystencjalną potrzebą przetrwania wobec tych wyższego rzędu, czyli pragnienia własnego samookreślenia – kraj nasz znalazł się najniżej spośród wszystkich narodów uważanych za zachodnie i do tego najbliżej Azji i Afryki, gdzieś pomiędzy Turcją, Etiopią i Malezją a nieco poniżej Indii i Tajlandii. Znacznie wyżej w rankingu usadowiły się państwa sąsiadujące z Polską – Słowacja i Czechy, a nawet Macedonia i Serbia, czy zupełnie odległy Wietnam. Polska wygląda tam jak swego rodzaju przypadkowy wyjątek, niezrozumiałą siłą wessany w przestrzeń nieeuropejską. W kontekście rodzaju i wartości emocji, które pojawiły się w ostatniej fazie parlamentarnych wyborów, rzecz jest naprawdę warta uwagi a także osobnych przemyśleń, chociażby z tej przyczyny, by nie zostać w przyszłości zaskoczonym antyzachodnim dryfem polskich rządów oraz ich odpływaniem w kierunku… no właśnie, w jakim właściwie kierunku?
Bardzo dobry artykuł. Rzekłbym nawet świetny!
Według mnie jest jeszcze jedna przyczyna dla której brak jest postaci w stylu Reagana, Tchatcher czy Wałęsy i Piłsudskiego.
Po pierwsze, taki np. Józef Piłsudski był w czasach międzywojennych (sobie współczesnych), regularnie osbmarowywany przez większość brukowców. Stał się postacią „kultową” dopiero po śmierci. A w zasadzie, dopiero po II wojnie.
Dopiero „próba czasu”, pokazała, że był wielkim liderem.
Ale też nie do końca. Wielu ludzi w Polsce (zwłaszcza starsze pokolenia), lubi idealizować czasy XX lecia. Dla nich Piłsudski jest idolem bez skazy i perfekcyjnym wodzem. II RP jest dla nich prawdziwym rajem, niedoścignionym wzorem, któremu III RP nie dorasta do pięt. A to nieprawda. Ani Piłsudski nie był ideałem, ani II RP rajem nie była.
Takich „wielkich” liderów jest coraz mniej. Na zachodzie i w Polsce, jest coraz mniej IDEALIZACJI.
Tęsknimy za pracą idealna, za idealnym partnerem… i za idealnymi przywódcami. Ludźmi bez skazy, wielkimi mówcami, strategami, wizjonerami, specami od gospodarki.
Takich ludzi po prostu NIE MA!
Rozwój internetu, komunikacji, wiedzy o procesach psychologicznych, sprzyja temu, że idealizacje umierają.
I bardzo dobrze. Dzięki temu łatwiej jest zaakceptować rzeczywistość taką jaka jest.